O początkach ruchu liturgicznego raz jeszcze

Trzynaście lat temu (dokładnie 4 października 2010) zamieściłem wpis na blogu pt. "O ruchu liturgicznym cz. 1". Miała być potem część 2, ale nie było. Wpis obecny to takie "wydanie poprawione i uzupełnione" tekstu sprzed lat.

Inspiracją do powstania tamtego wpisu był głos jednego z ówczesnych aktywnych blogerów (ech, tęsknie myślę o tamtych czasach, kiedy w blogosferze było nas dużo, inspirowaliśmy się nawzajem swoimi tekstami, a pod wpisami toczyły się gorące dyskusje). Zamieściłem wtedy na blogu fragmenty pierwszego rozdziału książki o. Bernarda Botte’a (1893-1980) Le mouvement liturgique. Temoignage et souvenirs. O. Botte był belgijskim benedyktynem z opactwa Mont-César w Lowanium, znakomitym historykiem liturgii i badaczem źródeł, brał udział w ruchu liturgicznym i potem w reformie liturgii jako ekspert Consilium. Wspomniana książka, wydana równo 50 lat temu, to barwnie i z polotem napisane wspomnienia z okresu całej jego działalności w ruchu liturgicznym i w reformie. Ponieważ już dawno temu dla potrzeb swej pracy dydaktycznej przetłumaczyłem sobie cały pierwszy rozdział tej książki, pomyślałem, że zamieszczę to na blogu. Korzystam z przekładu włoskiego Il movimento liturgico. Testimonianza e ricordi, Effata Editrice, Cantalupa 2009, rozdz. 1: Il punto di partenza, s. 19-28. Dla porządku zaznaczam w nawiasach kwadratowych numery stron w książce, w paru miejscach dodaję też pewne objaśnienia. Zapraszam do lektury.

Punkt startu

Aby rozumieć ruch, trzeba znać jego punkt startu. Jaka była praktyka liturgiczna na początku XX wieku? Młodzi dzisiaj z pewnością nie umieją sobie tego wyobrazić. Mniej młodzi – ci którzy teraz dobijają do pięćdziesiątki [książka pisana w 1972 roku – MZ] – pomylą się, jeśli odwołają się do własnych wspomnień z dzieciństwa, ponieważ przez dwadzieścia lat zmieniło się wiele. Tu trzeba powrócić do samych pierwszych lat XX wieku, czyli do momentu, który dla mnie samego był czasem pierwszych lat szkoły z internatem. Muszę natychmiast zaznaczyć, że nie byłem jednym z tych dzieci-męczenników, dla których internat był rodzajem więzienia, skąd wyniosły traumę na resztę swych dni. Zatem moja krytyka nie wynika z żadnych osobistych zranień. Bardzo lubiłem swój internat i dobrze się w nim czułem. Nie byłem również dzieckiem przedwcześnie rozwiniętym, którego zmysł estetyczny został zraniony muzycznym i literackim ubóstwem tego co kazano nam śpiewać. Wyśpiewywałem wraz z innymi w swej niewinności „O Jezu, Ty mnie rozpalasz niebiańskimi ekstazami” i „Fruńcie, fruńcie, aniołowie modlitwy”. Z perspektywy czasu staram się przywołać fakty i je rozumieć.

Codziennie o ósmej rano była Msza w kaplicy dla uczniów, która tak naprawdę była dużą aulą do studium [20], w której ustawiono po obu stronach z przejściem po środku, rzędy ławek, na końcu zaś była mała absyda z dwiema zakrystiami, z ołtarzem pośrodku. Msza była odprawiana przez starego księdza, który był prawie niemową. Nawet z pierwszego rzędu słyszało się tylko jakieś mruczenie. Wstawało się na Ewangelię, ale nikt nawet nie myślał, by nam powiedzieć czym jest ta Ewangelia. Nie mieliśmy również pojęcia jakich świętych danego dnia wspomina się we Mszy albo za jakiego zmarłego odprawia się w czarnym kolorze. Mszał był dla wiernych rzeczą nieistniejącą: można było zanurzyć się w jakimkolwiek modlitewniku. Od czasu do czasu byliśmy wyrywani z naszej senności, żeby odmówić dziesiątek różańca albo odśpiewać jakiś motet łaciński czy kantyk po francusku. Jedyny moment wspólnej modlitwy z kapłanem przypadał już po Mszy, kiedy kapłan klękał na stopniach ołtarza, żeby odmówić trzy Ave Maria, Salve Regina i inne modlitwy, przepisane przez Leona XIII. O przystępowaniu do Komunii podczas tych Mszy w ogóle nie było mowy. Zresztą w tamtym czasie w ogóle nie dostrzegało się związku między Mszą a Komunią.

W dwóch parafiach mego rodzinnego miasta nie było szczególnie lepiej. Były Msze śpiewane, ale one polegały na dialogu między księdzem a organistą, ludzie pozostawali milczący i bierni. Każdy mógł, według swego gustu, odmówić różaniec albo zanurzyć się w „Najpiękniejszych modlitwach św. Alfonsa Liguori” czy w „O naśladowaniu Chrystusa”. Gdy chodzi o Komunię, można było ją przyjąć przed Mszą, po Mszy albo w środku Mszy, ale nigdy w momencie przewidzianym przez liturgię. To była kwestia planu: Komunii udzielało się kwadrans po pełnej godzinie. Jeśli Msza rozpoczynała się o pełnej godzinie, po kwadransie wychodził drugi ksiądz z zakrystii, szedł do ołtarza, [21] przerywał księdzu odprawiającemu Mszę, aby wyjąć puszkę z tabernakulum. Celebrans kontynuował Mszę do czasu aż ksiądz przerywał mu po raz drugi, aby po udzieleniu Komunii umieścić puszkę z powrotem w tabernakulum. Dziekan Lalieu z Ville-Haute di Charleroi, doktor teologii i autor książki o Mszy, zapytany przez jedną z moich sióstr o najlepszy czas przyjmowania Komunii, poradził jej, aby przyjmowała Komunię przed Mszą, a samą Mszę traktowała jako dziękczynienie po Komunii. Dzisiaj to wszystko wydaje się nam dziwne, ale trzeba rozumieć idee epoki. Msza przestała być modlitwą wspólnoty chrześcijańskiej, w jej imieniu zajmował się nią wyłącznie kler a wierni ze swej strony mogli jej towarzyszyć tylko z daleka i oddawali się swojej osobistej pobożności. Komunia jawiła się jako forma pobożności prywatnej, bez szczególnego związku z Mszą.

Zatem to kler zajmował się liturgią. Jak to robił? Ogólnie rzecz biorąc, godnie, zachowując rubryki. Było w tym jednak coś absurdalnego: wydawało się, że wszystkim się bardzo śpieszy albo że wszyscy cierpią na jakąś chorobę języka. Nawet nie znając łaciny można było zorientować się, że bełkoczą i połykają dużo sylab. A kiedy już znało się łacinę, można było dokonać smakowitych odkryć. Znałem księdza, u którego w Confiteor zderzał się archanioł Michał ze świętym Janem Chrzcicielem i postawał nowy święty: beato Michaeli Baptistae. Ten sam ksiądz przed Komunią powtarzał regularnie: Ecce Agnus Dei, ecce peccata mundi. Nikogo to nie gorszyło, jeśli nie przekraczało się pewnych granic, ale to z pewnością nie sprzyjało pięknu liturgii.

[22] Wierni modlili się jak potrafili, każdy sam. Jak mówiłem, jedyne momenty, kiedy modliło się razem to było głośne odmawianie różańca albo śpiew hymnów. Mocno już obśmiano te pieśni i faktycznie były tam rzeczy absurdalne: zabawne byłoby nakreślić antropologię wynikającą z tej literatury. Ale to byłoby zbyt łatwe i, w gruncie rzeczy, niesprawiedliwe: tysiące prostych ludzi znalazło w tych naiwnych strofach pokarm dla swej pobożności a śpiewając je wspólnie mogli przez moment odczuć, że nie są anonimowym tłumem, jak podróżni przez przypadek zebrani w poczekalni dworcowej, ale że są braterską wspólnotą wierzących. Skandal nie polega na tym, że chrześcijanie śpiewali te hymny, ale na tym, że nie mieli innego pokarmu dla swej wiary. Ponieważ, i to trzeba uznać, kaznodziejstwo było wtedy na swoim najniższym poziomie.

Nie chciałbym dyskredytować pokolenia księży, którzy zawsze wydawali mi się godni szacunku. Księża, których znałem w młodości, prawie wszyscy byli ludźmi pobożnymi. Żyli prosto i byli bliscy ludziom, zwłaszcza w parafiach robotniczych. Jedyny luksus jaki by można im wytknąć to piwniczka. Chociaż w tamtych latach prosperity wino nie było w Belgii specjalnie towarem luksusowym. Wśród księży była dawna tradycja gościnności. Wypadało, aby proboszcz, który przyjmował swych braci w kapłaństwie, z okazji uroczystej adoracji eucharystycznej albo spotkania dekanalnego, postawił dobry obiad z winem. W mojej diecezji była pewna miara, której się nie przekraczało i którą wyznaczała reguła: una minus; to znaczy, jeśli było się w dziesięciu, można było wypić tylko dziewięć butelek. Poza tymi [23] braterskimi spotkaniami większość księży żyła skromnie, była uczynna i wielkoduszna. Ludzie podśmiewali się z ich śmiesznostek i oryginalności, ale ich szanowali. Były rzadkie wyjątki, ale one tylko potwierdzały regułę: księża, których znałem w swoim dzieciństwie w niczym nie przypominali tych z karykatur z L’Asiette au beurre [ilustrowany francuski periodyk satyryczny redagowany w duchu lewicowym i anarchistycznym, ukazujący się z przerwami w latach 1901-1936 – MZ]. Byli to dobrzy księża, świadomi swej odpowiedzialności. Jak więc wyjaśnić to, że doszło się do sytuacji, która dziś wydaje się nie do zniesienia? Aby to zrozumieć, trzeba sobie przypomnieć jaką oni otrzymywali formację.

Większość księży przed wstąpieniem do seminarium odbyła sześć lat klasycznej nauki humanistycznej. Potem mieli dwa lata filozofii i przynajmniej trzy teologii. Jaka była ich formacja teologiczna? Podstawą nauczania była teologia dogmatyczna. Poszczególne traktaty powstały stopniowo, w toku okazjonalnych kontrowersji z protestantami, z jansenistami i z filozofami. Po Soborze Watykańskim I teologowie wydawali się nieco uśpieni a ich badania polegały na mało interesujących dysputach szkół. Wszystko to było skondensowane w schematycznych podręcznikach, zbudowanych z serii tez, które wykazywało się poprzez sumaryczne argumenty wyjęte z Pisma Świętego, Ojców Kościoła i Soborów Powszechnych. Rzecz potwornie sucha, która w żaden sposób nie mogła służyć głoszeniu Słowa, poza zabezpieczeniem przed popadnięciem w herezję.

[24] Można by było mieć nadzieję, że coś tu wniosą wykłady z Pisma Świętego: niestety, nic z tego, tu sytuacja była jeszcze gorsza. Egzegeza katolicka przyjęła wobec egzegezy protestanckiej i niezależnej postawę radykalnie negatywną, w związku z czym kursy Pisma Świętego stały się kursami apologetyki: trzeba pokonać przeciwników, potem rozwiązać trudności, niekiedy wydumane. To był przypadek słynnego biblijnego zająca. Niektórzy patrzyli na mnie z niedowierzaniem, kiedy niedawno im opowiadałem jakim problemem spędzającym sen z powiek egzegetów był zając. Biblia zalicza zająca do zwierząt przeżuwających, oczywisty błąd w oczach zoologów: jak wytłumaczyć, że Duch Święty tak źle natchnął Mojżesza? Zainteresowany problematyką znajdzie próbę rozwiązania tego w Słowniku apologetycznym wiary katolickiej autorstwa A. d’Alèsa i zobaczy, że niczego nie zmyślam. Podręczniki biblijne były pełne problemów tego rodzaju: mojżeszowa autentyczność Pięcioksięgu, stworzenie w sześć dni, powszechność potopu, zatrzymanie słońca przez Jozuego, zbieżności i rozbieżności między Ewangeliami i inne tego typu kwestie. Podręczniki Pisma Świętego stały się wprowadzeniami nie pozwalającymi wejść do samego Pisma, bo po ich przeczytaniu nie miało się już ani czasu, ani ochoty na to, aby wziąć do ręki sam tekst. Jeśli chce się ocenić poziom katolickich studiów biblijnych tamtej epoki, wystarczy przejrzeć Słownik biblijny autorstwa Vigouroux. Pewnego dnia w swej naiwności szukałem w nim hasła „łaska” [grâce – MZ]. Nie było, ale w zamian za to znalazłem doskonale opracowane hasło „tłuszcz” [gras – MZ]. Biblia traktowana była jako zabytek czcigodny, ale trochę kłopotliwy. Skoro jest ona przedmiotem tylu ataków, lepiej postawić ją na boku i [25] mówić o niej jak najmniej: taki wydaje mi się skutek myślenia apologetycznego. Od czasu do czasu dawało się jakiś cytat z Pisma jako tytuł tematyczny albo zaczynało się kazanie od wiersza biblijnego, ale te wyizolowane fragmenty nie miały wielkiego znaczenia. Wydaje się dzisiaj, że raczej były brane z jakiegoś „Skarbca kaznodziejskiego” niż z samej Biblii, bo były to zawsze te same fragmenty, z powtarzającymi się błędami [w cytowaniu – MZ]. Zrozumiałe, że pewien dociekliwy jezuita znalazł materiał, aby napisać całą książkę o biblijnych absurdach kaznodziejów.

Gdy chodzi o teologię moralną i prawo kanoniczne, nauczanie było ukierunkowane na praktykę spowiedzi. Teoretyczne podręczniki zawierały ogromne zbiory różnych casusów. Myślę, że to nauczanie było skuteczne, ale było to przede wszystkim nauczanie moralne dotyczące grzechu, czyli negatywne. Pośród różnych anegdot, powtarza się dialog: „– O czym mówił proboszcz? – O grzechu. – A co mówił? – Był przeciw„. No właśnie, kazania były z reguły „przeciw”. To nie było nieużyteczne, ale byłoby bardziej pożądane, gdyby częściej były „za”.

Pozostaje liturgia. Tutaj trzeba sprecyzować co oznacza liturgia w nauczaniu. Kiedy się studiuje mszę albo sakramenty, można to robić w trzech różnych aspektach. Można dać syntezę prawdy, którą daje nam Kościół na ten temat, można także dokładnie opisać ryty przepisane przez Kościół, można wreszcie studiować liturgiczne modlitwy, które przekazała nam tradycja. Aspekt pierwszy był przedmiotem teologii dogmatycznej. Drugi należał do wykładu z liturgii. Trzeci był [26] całkowicie zlekceważony. Liturgia oznaczała „rubryki” i to nieporozumienie trwało jeszcze długo w umysłach niektórych. I tak, w 1921 albo w 1922 roku, słyszałem kanonika A. De Meyera, profesora na Uniwersytecie w Lowanium, który powiedział podczas wykładu z historii, że trzeba pozostawić ludziom ich pobożność, bo oni nigdy nie zainteresują się rubrykami mszału. Nie pamiętam już, co sprowokowało taką rezolutną frazę przeciw Ruchowi liturgicznemu, być może jedynie obecność w auli jakiegoś benedyktyna. Liturgia była więc częścią ceremonialną kultu: trzeba przygotować księży do poprawnego wykonania aktów rytualnych i to oczywiście było bardzo właściwe. Szkoda jednak, że nie pomyślano, aby wyjaśnić teksty liturgiczne i pokazać duchowe bogactwa, jakie one zawierają. Ze sposobu w jaki one były czytane było jasne, że większość księży nie przywiązywała wielkiej wagi do ich znaczenia. Ewidentnie to nie był pokarm dla ich duchowości, nie mogło to więc być ich źródło do głoszenia.

Tym się tłumaczy, jak sądzę, ubóstwo głoszenia na początku XX wieku. Ubóstwo nauczania seminaryjnego źle przygotowywało kleryków do posługi słowa. Ani kursy teologii, ani Biblii, ani liturgii nie dawały im materii do kazań. Dlatego nie mieli nic do powiedzenia, z wyjątkiem moralizujących pouczeń, którymi sami zostali napełnieni. Głosili kazania z obowiązku, bo tak trzeba, tak jak z obowiązku przestrzegali rubryk. Pamiętam szczere wyznanie pewnego starego jezuity, którego zawsze bardzo ceniłem: [27] „Głoszenie kazań jest nudne. Ciągle się powtarza to samo i to zanudza wszystkich„. Sami księża nie wierzyli już w sens tych kazań.

Może ktoś dziwi się, że mówiąc o Ruchu liturgicznym zatrzymuję się tak długo na kwestii głoszenia. Głoszenie jest częścią liturgii i w każdej tradycji, jak daleko byśmy sięgnęli, nie było nigdy liturgii bez proklamacji Słowa Bożego i jego wyjaśnienia. Utopią jest wyobrażać sobie liturgię, która wystarcza sama sobie. Byłoby to przeciwne całej tradycji Wschodu i Zachodu. Wielcy biskupi, jak św. Jan Chryzostom albo św. Augustyn byli przekonani, że jest ich obowiązkiem ożywić słowem zgromadzenie liturgiczne dla wyjaśnienia Pisma. Byłoby to też przeciwne elementarnej psychologii: nie ma żadnego świeckiego święta, na którym ktoś nie zabrałby głosu, aby wyjaśnić jego sens i wyrazić uczucia zebranych.

Niewątpliwie XIX-wieczni księża nie byli odpowiedzialni za istnienie zasłony, którą łacina rozciągnęła między ołtarzem a nawą. Oni jednak nie zrobili nic dla przebicia tej zasłony. Mogliby przez swoje przepowiadanie przybliżać ludziom choćby część bogactw zawartych w lekturach biblijnych i modlitwach liturgicznych, ale oni sami tych bogactw nie znali i to ich usprawiedliwia. Czyjakolwiek była odpowiedzialność, zło było głębokie. Nie tylko ryty były wykonywane pośpiesznie, ale lud chrześcijański miał pokarm drugiego gatunku dla podtrzymania swojej wiary i zatracił wyczucie pewnych wartości. Apostolat modlitwy ogłosił swego czasu taki problematyczny slogan: „Msza w niedzielę z obowiązku, w piątek z miłości”. No właśnie. Msza była obowiązkiem [28] osobistym każdego chrześcijanina, arbitralnie narzuconym przez prawo pozytywne Kościoła. Idea, że msza niedzielna jest zgromadzeniem ludu Bożego, gdzie wszyscy wierni przychodzą razem słuchać słowa Bożego i karmić się chlebem życia, została zapomniana. Trzeba było Piusa X, aby przypomnieć sobie, że Eucharystia nie jest nagrodą doskonałych którzy szukają swego „sam na sam” z Jezusem, ale normalnym pokarmem chrześcijanina, który chce żyć swoją wiarą. Wierni pozostawieni sami sobie popadali coraz bardziej w religijny indywidualizm i w ciasny moralizm, gdzie ideałem było osiągnąć osobiste zbawienie, unikając grzechu śmiertelnego.

I właśnie jako reakcja na tę sytuację narodził się ruch liturgiczny. Pierwszym echem, które do mnie dotarło, była publikacja „La vie liturgique„. Była część stała, zawierająca stałe części mszy świętej i numery miesięczne, zawierające własne teksty mszy niedzielnych z małym suplementem. Stąd dowiedziałem się o dniach studiów, odbywających się w opactwie Mont-César. Znałem opactwo Maredsous i, ponieważ myślałem już o życiu benedyktyńskim, postanowiłem skorzystać z okazji i zobaczyć ten drugi klasztor, o którym nigdy dotąd nie słyszałem. I tak pewnego pięknego dnia w sierpniu 1910 roku przyjechałem do Lowanium i po raz pierwszy poszedłem w górę ulicy Malines i zadzwoniłem do furty klasztoru, w którym potem spędziłem całe swoje życie.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Maciej Zachara MIC

Maciej Zachara MIC na Liturgia.pl

Urodzony w 1966 r. w Warszawie. Marianin. Rocznik święceń 1992. Absolwent Papieskiego Instytutu Liturgicznego na rzymskim "Anselmianum". W latach 2000-2010 wykładał liturgikę w WSD Księży Marianów w Lublinie, gdzie pełnił również posługę ojca duchownego (2005-2017). W latach 2010-2017 wykładał teologię liturgii w Kolegium OO. Dominikanów w Krakowie. Obecnie pracuje duszpastersko w parafii Niepokalanego Poczęcia NMP przy ul. Bazylianówka w Lublinie. Ponadto jest prezbiterem wspólnoty neokatechumenalnej na lubelskiej Poczekajce, a także odprawia Mszę św. w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego w rektoralnym kościele Niepokalanego Poczęcia NMP przy ul. Staszica w Lublinie....