Trzymasz Boga za rękę

Rozmowa z Ewą Bodek, od 22 lat wolontariuszką w Hospicjum św. Łazarza 

W hospicjum szokiem dla mnie były teksty pomagające oswajać śmierć. Po co śmierć oswajać, jak ona jest nasza? Nasze są dwie rzeczy na ziemi: narodziny i śmierć. A śmierć to nic innego, jak powtórne narodziny po kilkudziesięciu latach. Zawsze pytam wolontariuszy, ludzi towarzyszących umierającym: które narodziny są dla Ciebie ważniejsze, te na siedemdziesiąt lat, czy na wieczność?

Dość trudno mówi się o śmierci w sposób pogodny. Jak Pani się to udaje?

Przyznaję, że odkąd posługuję w hospicjum, osobiście nie potrafię zbyt poważnie, zbyt groźnie, o tym rozmawiać.
 
Zwłaszcza kiedy spotykamy się w dzień po pogrzebie o. Joachima Badeniego. To było spokojne i dobre przeżycie.
 
Skąd to się bierze, że niektórzy podchodzą tak spokojnie do kwestii śmierci?
 
Moim pierwszym kontaktem ze śmiercią była tak na prawdę relacja z moją babcią. Byłam wówczas młodą dziewczyną, a moja babcia była bardzo chora, miała dwa garby; przy tym była szalenie inteligentną, genialną kobietą, choć skończyła zaledwie cztery klasy szkoły podstawowej. To były czasy powojenne, więc babcia wykazywała się ogromną dzielnością. Miała charakter: pamiętam do dziś, jak mówiła do mnie i mojej siostry, grożąc, że po swej śmierci przyjdzie nas straszyć, jeżeli nie będziemy słuchać mamy. Ja natychmiast pytałam, czy Pan Bóg pozwolił jej tak dzieci straszyć. Takie właśnie żartobliwe rozmowy toczyłyśmy. Na początku to było młodzieńcze przekomarzanie się, które przeobraziło się w coś poważniejszego na dwa lata przed śmiercią babci. Ale babcia nie zamierzała nas oswajać ze śmiercią, nic z tych rzeczy. To było naturalne życie w rodzinie. Przykładowo gdy dziadek umarł i wszyscy go żegnali, mama brała nas na ręce, moją rękę trzymała w swojej i w ten sposób mogłam go pożegnać. Nie zostawiano nas z tym sam na sam, żeby dzieci nie przeżywały traumy. Byłyśmy też przyzwyczajone do tego, że ktoś leży u nas w domu siedem lat w łóżku, tu ktoś sparaliżowany, ciężko chory. W przypadku babci wszystko również rozgrywało się bardzo spokojnie, na dwa lata przed śmiercią miała już przygotowane ubranie, które odświeżała, my, wnuczki, pomagałyśmy jej prasować jej rzeczy osobiste, i układała. Wszystkie części garderoby miały swoje miejsce: buciki, pończoszki, bluzeczka… Babcia weszła w agonię, gdy moja mama właśnie wyjeżdżała do sanatorium. Powiedziała nam, dzieciom, że bardzo chciałaby, żebyśmy jedynie my zostały z nią w tym czasie, nie mama. Nie chciała przyczynić się do różnic między swoim dziećmi, rodzeństwem, a tak mogło się stać, gdyby tylko jedna osoba towarzyszyła babci w czasie śmierci. Natomiast nam babcia przedstawiła dokładny plan działania w chwili swojej śmierci. Każda z nas, i Magda (moja starsza siostra) i ja, miała przydzieloną konkretną rolę, wiedziałyśmy też, jak długo mają potrwać pewne czynności, a nawet modlitwy za duszę, po śmierci babci.
[W tym czasie przyjechały z Zagacia, skąd była rodzina babci, dwie ciotki (jedna głucha, a druga do niej krzycząca). Jedna z nich strasznie płakała: „Marysiu, co też z Tobą byndzie!”, na co moja babcia mówiła: „Jak to co, nie widzisz? Umrę”. Jakiś czas później kiwnęła na mnie palcem i szepnęła: „Weź te wrony kraczące nade mną, bo mi umrzeć nie dadzą”. (śmiech) W takiej atmosferze naturalności dorastałam. Babcia mówiła: „Chcę umrzeć, bo jestem zmęczona, chcę odpocząć”, w końcu nie bez przyczyny odmawiamy modlitwę „wieczny odpoczynek”.
 
Historia ta kończy się zupełnie surrealistycznym naszym pomysłem, że aby babcia mogła zostać w domu jedynie z nami (żeby nie było w nim mamy, ani ciotek), musi wyzdrowieć. Więc na drugi dzień babcia rzeczywiście wstała, prosząc, bym jak zwykle pomogła jej przy myciu. Mama widząc, że kryzys minął, spakowała się i wyjechała do sanatorium. Ja asystowałam babci we wszystkich jej przygotowaniach, po różnych jej krokach czułam, że ona wie, iż zaraz umrze. Na drugi dzień kryzys się odnowił.
 
Czy babcia nie czuła potrzeby pożegnania się ze swoimi dziećmi?
 
Nie, ponieważ ona żegnała się z nimi od dwóch lat.
 
To ciekawe, że o śmierci najciężej rozmawiać z najbliższymi. Sam umierający często ma największy dystans..
 
Tak, on najczęściej widzi własne przejście, on po prostu wie. Ojciec Badeni mówił, że człowiek, szykując się do przejścia, widzi wieczność. Bo żyje na granicy. U mojej babci tętno, temperatura, krążenie, wszystko wskazywało na realną agonię, po której szybko nastąpi połączenie z Bogiem. A moja babcia miała z nim bliskie relacje, nie żyła sama. Babcia wiedziała, że po życiu należy się odpoczynek.
 
Jak to się potoczyło, że obecnie jest Pani koordynatorką wolontariuszy w krakowskim hospicjum?
 
rzeźba Antoniego Rząsy Po wzrastaniu w takiej atmosferze sama trafiłam tu przez przypadek. Na samym początku mojej pracy jako koordynatora wolontariuszy (zaledwie po trzech latach pracy w hospicjum) zgłosiła się do mnie 46-letnia kobieta. Chciała być wolontariuszką, choć przyznała, że nigdy nie pielęgnowała chorego, nie widziała nikogo leżącego w łóżku, żadnego bliskiego, nie była świadkiem niczyjej śmierci. Wtedy wydała mi się osobą upośledzoną. Coś ważnego ją ominęło i tego się już nie odrobi. Najłatwiej w ten temat wchodzą dzieci, ze swą ogromną wyobraźnią. To jest coś, co wynieśliśmy z domu. Rzeczy naturalne… W hospicjum szokiem dla mnie były teksty pomagające oswajać śmierć. Po co śmierć oswajać, jak ona jest nasza? Nasze są dwie rzeczy na ziemi: narodziny i śmierć. A śmierć to nic innego, jak powtórne narodziny po kilkudziesięciu latach. Zawsze pytam wolontariuszy, ludzi towarzyszących umierającym: które narodziny są dla Ciebie ważniejsze, te na siedemdziesiąt lat, czy na wieczność? Na wieczność, czyli na zawsze. Towarzyszymy ludziom w tak ważnym momencie, warto sobie to uświadomić. Jakie życie, taka śmierć. Człowiek przy drugim porodzie przerabia pierwszy i wszystko, co przeszedł. Od tego, kto i jak mu towarzyszy zależy, czy on będzie przechodził to z mniejszym lub z większym bólem. Nie zapominajmy, że to jest jednak tajemnica; misterium. Dla mnie zaproszenie do towarzyszenia w chwili śmierci jest czymś zupełnie wyjątkowym, czymś, co się przyjmuje jako zaszczyt. To dla nas samych jest szansa zobaczenia siebie, zobaczenia, co na prawdę jest wartościowe w życiu.
W hospicjum miałam przyjaciela (gdy z kimś spotykasz się przez cztery lata, to można go już nazwać przyjacielem). Pewnego wieczora odbyłam z nim ciekawą rozmowę na temat jego snu. Następnego dnia zmarł. Śniło mu się, że stoi na górze. Wysoka góra. Na jej wierzchołku ogromne drzewo, jak orzech niegdyś w moim ogrodzie, potężne jak dąb, gęste, jaskrawo zielone. On stoi pod drzewem, zachwyca się nim. Obok niego we śnie stoi ktoś, kogo on nie potrafi opisać; ktoś mocniejszy i większy, kto mówi mu po imieniu: „Jurek, popatrz, to drzewo trzeba będzie ściąć”. Mój przyjaciel wspominał, że we śnie targował się z tą osobą, że nie chciał, żeby ścięto to zielone drzewo, które może żyć jeszcze ze sto lat. Bronił drzewa wszelkimi argumentami. Na co osoba ze snu odparła: „To wszystko prawda, co mówisz o drzewie, ale jak my wytniemy je, to tu wyrośnie cały las”…
Powiedział mi to na kilka godzin przed zgonem, pytając, czy nie wiem, co to znaczy. Zaczęłam się więc śmiać, on również. Odpowiedziałam, że wiem, on na to odparł: „Dobrze, ale powiedz mi to”. Chciał to usłyszeć. Cenił sobie to, że rozmawialiśmy o nim, o jego chorobach, że to wszystko może już niedługo potrwać, jak to może wyglądać, o pogrzebie, o matce, która sama została, będzie pewnie cierpieć… Wtedy powiedziałam do niego: „To zielone drzewo to jesteś Ty”. On zapytał: „A ten las? Mam tylko dwóch synów”. „Tak, ale popatrz na nas wszystkich, którzy się przy Tobie krzątamy, dla których jesteś ważny. To, jak Ty przeżywasz swoją chorobę, spowoduje ich wzrost. I to będzie ten las”.
 
Jeśli nie ma nikogo, kto towarzyszyłby umierającym, nie ma szans na las. A coraz częściej pokolenia żyją zupełnie osobno…
 
Taki model niestety będzie należał do rzadkości. Będzie trwał tam, gdzie w domach przetrwała tradycja, może jeszcze w hospicjach. Szpitale nie są miejscami przyjaznymi, również dla osób chcących opiekować się umierającymi, a przecież są tak ważne.
 
Przypomina mi się opowieść ks. Tischnera o zakonnicy opiekującej się Husserlem w chwili jego śmierci. To dzięki jej pamiętnikom wiemy, że do ostatniej chwili pisał i analizował siebie. Aż do ostatnich słów: „Siostro, widzę wielkie światło, proszę notować”. Tischner pisze, że gdy wróciła, już nie żył.
 
rzeźba Antoniego RząsyTak, zauważmy, że widział nie światło – ale światłość. „Jestem światłością świata”. To pytanie musi sobie zadawać każdy, kto w jakiś sposób myśli poważnie o życiu i śmierci: jak będzie wyglądało moje spotkanie z Bogiem.
Parafrazując słowa Chrystusa: dużo więcej mógłbym wam powiedzieć, ale jeszcze tego nie pojmiecie. Człowiek rodzi się dla nieba. To jest cel jego życia. Bóg stworzył człowieka dla swojej chwały. Czuję, że musimy przejść przez ziemię, bo byśmy niczego nie zrozumieli. Oczywiście wątpliwości w kwestii własnej śmierci pozostaną do końca. Dlatego tak ważna jest modlitwa przy konających. Ja przede wszystkim muszę akceptować swoją śmierć codziennie od nowa. W każdym kryzysie, w każdej poważniejszej decyzji muszę na nowo akceptować obecność Boga i własną śmierć. W każdym drobiazgu, w najmniejszej decyzji, choćby takiej, że kupię sobie coś, z czego część oddam osobie, która na prawdę tego potrzebuje.
 
Wybierać świadomie obumieranie.
 
Tak. Patrzenie na każdą naszą decyzję oczami Boga, to nasze zadanie. W tym wszystkim jest akceptacja śmierci.
 
Od pewnego czasu świat zachodni (w przeciwieństwie chociażby do świata hinduskiego) zupełnie wypiera temat śmierci. Sam nasz rytuał pogrzebowy jest diametralnie różny. Podczas gdy hindusi palą ciała przyozdobione kwiatami i ozdobami, my przybieramy żałobne barwy. Skąd aż taki rozdźwięk u chrześcijan?
 
To się musiało stać w naszej kulturze po czasach pierwszych chrześcijan, gdzie była przede wszystkim radość z połączenia się. I ciągłe oczekiwanie na paruzję. A jeśli ktoś wcześniej przenosił się na tamten świat, oznaczało to, że już widział, dostąpił. W naszych oczach najbiedniejsi jesteśmy my sami, nie bliski, który odszedł. My płaczemy nad sobą, jesteśmy wystraszonymi biedaczkami. (śmiech) Boimy się Boskiej kary…
 
Karę postrzegamy niewłaściwie. A tam istnieje przecież przestrzeń dla odpuszczenia win, jest nadzieja.
 
Jeśli Bóg jest wszechobecny, a dusza wybiera go w momencie śmierci, oznacza to, że w momencie opuszczenia ciała jest już w obecności Boga. Jest bezpieczna. Znajomy ksiądz zwykł mawiać do zakonnic opiekujących się umierającymi „I ty trzymając umierającego za rękę, trzymasz Boga za rękę”.
 

Rozmawiała: Małgorzata Gadomska

Zobacz także