Średniowieczny dramat liturgiczny w Tyńcu — relacja

W święto Podwyższenia Krzyża Świętego przypominamy relację z wykonania przez artystów Scholi Teatru Węgajty dramatu liturgicznego Ludus Passionis w benedyktyńskim opactwie w Tyńcu.

Ludus de Passione jest Grą, dramatem liturgicznym, misterium, obrzędem, ulicznym przedstawieniem – wszystkim po trochu. Jest teatrem emocji, które po ludzku mogłyby się rozpasać, gdyby nie hieratyczna i obiektywna klamra. Nawet jeśli według potrydenckiego modusu nazwiemy Ludus formą semi– (w domyśle: liturgiczną) zawsze będzie ona wołać o dopowiedzenie, o swą pierwotną przynależność do liturgii. Ślady relacji z liturgią do dziś zachowane są w języku — w niejednoznaczności, czy dramat liturgiczny odprawia się czy wystawia. Tu wiele wyjaśnia geneza gatunku: źródła potwierdzają, że od X wieku w kręgu kultury romańskiej przedstawienia dramatyczne, powiązane z liturgią, praktykują jedynie środowiska monastyczne. Wykonawców określa się wówczas mianem clerus, a nowa forma ma jedynie rozszerzyć środki liturgicznej ekspresji, jest służebna i niespektakularna. Intrygujące jest to, że z początku łaciński Zachód i bizantyjski Wschód w równym stopniu wydają się stronić od dosłowności. Łacinnicy unikają przedstawień centralnych wydarzeń chrześcijaństwa, Męki i Ukrzyżowania Chrystusa, uciekając od realistycznego uobecniania. Wierni w Kościele Bizantyjskim mają natomiast przystęp do Zbawczego planu przede wszystkim poprzez symbol, jakim jest ikona. Być może świadczy to o bojaźni, jaką odczuwano w obliczu tremendum Wielkiego Piątku – może w ten sposób, intuicyjnie, chroni się poczucie sacrum? A może, jak chcą historycy, ówczesna Msza Święta była wciąż jeszcze nasycona środkami dramatycznymi, na tyle mocno przemawiającymi, by nie trzeba było dopuszczać do głosu dodatkowych emocji?

Na początku XIII wieku rozchodzimy się: w Kościele zachodnim do głosu dochodzą świeccy, przedstawiciele stanu mieszczańskiego, w osobie Jezusa Chrystusa podkreślają pierwiastek ludzki, poszukują bowiem ujścia dla ludzkich odruchów związanych z compassio (współodczuwanie). Przedstawienia pasyjne pęcznieją więc pod wpływem emocji, stopniowo stają się wydarzeniami miejskimi, angażującymi w przypadkach ekstremalnych przez 25 dni obszar całego miasta (Valenciennes, 1547). Odtąd przedstawienia dramatyczne pozostają w prawdzie w łączności z kościołem i klerem, lecz żyją już własnym, misteryjnym życiem, co pociąga kolejne novum: uniwersalna, powściągliwa łacina ustępuje językowi narodowemu, jako bardziej adekwatnemu nośnikowi przeżyć osobistych.

Mimo iż Ludus de Passione, pochodzące z XIII–wiecznego rękopisu Carmina Burana zanotowane jest łaciną i niemieckim, które trudno nam dziś nazwać językami narodowymi, przeżyliśmy to wystawienie mocno i głęboko. Obecność celebransa, który w asyście dwóch akolitów towarzyszył modlitwami całemu wydarzeniu, przyczyniła się do właściwego rozłożenia akcentów i ustawienia adekwatnych proporcji. Nie sposób tu mówić o przedstawieniu. Dało się wyczuć nabożne skupienie artystów Scholi Teatru Węgajty, typowe dla wydarzeń misteryjnych, a nie koncertowych. Wciagnięci w wir wydarzeń ewangelicznych, w zamkniętej przestrzeni tynieckiego wzgórza, niczym w średniowiecznym mieście o zamkniętych na czas misterium bramach, przemieszczaliśmy się ramię w ramię z artystami z Węgajt.

Znane śpiewy chorałowe – Vexilla regis na rozpoczęcie, czy Gloria laus towarzyszące Chrystusowi wjeżdżającemu do Jerozolimy, utwierdzały nas w przekonaniu, że jesteśmy u siebie. Że, mimo iż najczęściej nie mamy już okazji uczestniczenia w nabożeństwach w takiej formie, nie jesteśmy zupełnie „z innej bajki". Jakaś część tego kodu przetrwała, nić porozumienia podtrzymana. Co ciekawe, nie tylko na podstawowym poziomie „fabularnym", tym wspólnym i rozpoznawalnym dla wszystkich chrześcijan. Udało się przechować, podtrzymać te same formy. Czasem pielęgnując, a czasem wskrzeszając. Ale udało się.

Scholi Teatru Węgajty towarzyszyła tym razem Schola Benedyktynów Tynieckich oraz Chór Chłopięcy Filharmonii Krakowskiej. Swym wyśmienitym śpiewem oraz niesłychaną koncentracją porażał Marius Peterson w roli Jezusa. Szczególnie przejmująco zabrzmiał okrzyk „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił.” Po nim już tylko zdjęcie z Krzyża, wspólne odśpiewanie cudownej pieśni Krzyżu święty nade wszystko, błogosławieństwo celebransa i cisza. Tu się nie klaszcze i nie wznosi owacji. Tu się grzebie Boga–Człowieka i pozostaje w milczącej nadziei, czekając na spełnienie Obietnicy.

mg, ms

[slickr-flickr search=”sets” set=”72157627529169879″ type=”gallery” size=”large”

Zobacz także