Mysterium paupertatis seu iniquitatis

Od jakiegoś czasu frapuje mnie problem ubóstwa. A dokładniej od momentu, od którego daje się obserwować reakcje na szczególny nacisk, jaki na kwestię z jednej strony pomocy ubogim, a z drugiej Kościoła ubogiego kładzie papież Franciszek.

Abstrahuję tu całkowicie od reakcji medialnej i środowisk świeckich, które jakby szydząc z wysiłków katodialogistów wydają się być niezdolne do wejścia w rozumiejący dialog z myślą chrześcijańską i wykręcają kota ogonem jak tylko mogą (sztandarowym przykładem, choć akurat niedotyczącym bezpośrednio ubóstwa, są pochwały jakie zebrał Franciszek od naczelnej polskiej proaborcjonistki, Wandy Nowickiej i „tęczowego” posła, Roberta Biedronia). Jeśli natomiast chodzi o reakcje w samym Kościele, to być może się mylę, ale mam wrażenie, że jakaś część katolików zachłysnęłą się Franciszkową ewangelią ubóstwa (głoszoną, jak trafnie określił ogólnie papieskie nauczanie Sz. Hołownia, sauté), tak że trafiła im ona do serca, nie zahaczając po drodze o rozum.

Trochę trudno się dziwić. Jest w naszej zachodniej kulturze religijnej coś takiego, że jest niezdolna do operowania na paradoksach, ale waha się pomiędzy jakoby sprzecznymi kategoriami: charyzmat-urząd, theoria-praxis (albo bardziej po ludzku, choć metaforycznie: Maria-Marta), miłość-prawo, serce-rozum, treść-forma itd. Te wachnięcia mają przeważnie tendencje estremalne i wiążą się z negacją drugiego członu. No i teraz nagle socjalny nacisk w papieskim nauczaniu wzbudził nastrój odkrycia ubóstwa i troski o ubogich jako „prawdziwego rdzenia” chrześcijaństwa. Oczywiście skontrastowanego z zakłamanym, albo prowadzącym do zakłamania chrześcijaństwem doktryn, bogatych rytuałów i bezdusznych przepisów. Nagle wszystko staje się proste i wreszcie możemy „czuć z Kościołem”, bo przecież na cóż łatwiej godzi się nasze czucie, niż na to, że chrześcijanie powinni przede wszystkim zajmować się ubogimi i cierpiącymi. Człowiek może poczuć powiew ożywczego radykalizmu, uwolnienia od męczącego brzemienia nauk, doktrynalnych i liturgicznych sporów, dzielenia włosa na czworo. Wie już, a w każdym razie czuje, co jest „istotą”, reszta to śmieci, albo nawet odpady radioaktywne. Brzmi znajomo, prawda?

Kiedy mówimy „ubóstwo”, zwykle automatycznie rozumiemy to słowo w kategoriach ekonomicznych. Tak też, jak się zdaje, używa go Ojciec Święty, zarówno w tym, co mówi, jak i na poziomie własnych, ewidentnie obliczonych na bycie wzorami do naśladowania, gestów (pasterz ma pachnąć jak jego owce, tzn. np. jak tapicerka 29-letniego renault). (Oczywiście istnieje możliwość, że mój odbiór tego, co mówi i robi jest zmanipulowany przekazem medialnym, ale warto wziąć pod uwagę, że do innego znakomita większość z nas nie ma dostępu.) Nie wydaje mi się to wystarczające i w gruncie rzeczy, jeśli rzeczywiście cała ta mająca podobno aktualnie w Kościele miejsce „większa koncentracja na ubogich” (abp P. Marini) miałaby być rozumiana przez pryzmat kwestii ekonomiczno-bytowych i socjalnych, to mimo wszelkich konotacji ewangelicznych (swoją drogą nie jestem wcale pewny czy zawsze takich oczywistych) byłby to koncept miałki, pełen wewnętrznych niejasności, w dodatku aktywujący niekiedy zwykłe resentymenty. Nieprzypadkowo dyskurs spod znaku „Kościoła ubogiego” grawituje w stronę rozliczania hierarchów i księży z ich stanu posiadania albo – choć nie może to być bardzo radykalne w epoce plastikowych ornatów i kościołów wyglądających jak purytańskie zbory – w stronę oczekiwania większej skromności w dziedzinie liturgii, tak aby oddawała sobą  ubóstwo Kościoła (nb. nie wiadomo, czy chodzi o ubóstwo aktualne, oczekiwane czy też w ogóle idealne, kto by tam sobie zawracał głowę takimi uściśleniami). To rozwiązania łatwe, a to pierwsze daje oprócz tego wiele radości, którą można jednocześnie opatrzyć nie tylko etykietą troski o kondycję Kościoła i jakość jego posłannictwa, ale jeszcze dodatkowo „papieską” pieczęcią. Człowiek może się naprawdę poczuć sprawiedliwy, mogąc napiętnować tłustych biskupów i prałatów, wożących brzuszyska samochodami (w dodatku nie 29-letnimi renault), gdy tymczasem on jeździ autobusem. Znakomity sposób na odkrycie własnej godności.

Jak wspomniałem, problem ubóstwa mnie od jakiegoś czasu frapuje. Od kiedy usłyszałem, że Ojciec Święty tęskni do Kościoła ubogiego, tłucze mi się po głowie jak refren, że ta tęsknota i to nawoływanie mija się z rzeczywistością. Kościół bowiem już jest ubogi, nędzą może nie tak widoczną na pierwszy rzut oka i nie tak fizycznie czy psychicznie dotkliwą jak nędza materialna, ale o wiele gorszą. Jego nędzą jest bogactwo jego grzechu. Naszego grzechu. Jeśli się nad tym chwilę zastanowić, to stanie się oczywiste, że to w nim właśnie, a nie w majątkach księży czy świeckich, nie wspominając o – nieistniejącym – przepychu liturgii, ma swój korzeń wszelka inna nędza. Tej perspektywy, a dokładniej pogłębionego i niewyłącznie „socjalnego” spojrzenia brakuje mi w całym tym mówieniu o „Kościele ubogim”, przez co jest ono dla mnie niewiarygodne. To nie materialne bogactwo jest problemem Kościoła, a grzech. Nie programowe ubóstwo jest lekarstwem, a Boża łaska. Straćmy to z oczu, a zostanie nam pachnący marksizmem aktywizm.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Tomasz Dekert

Tomasz Dekert na Liturgia.pl

Urodzony w 1979 r., doktor religioznawstwa UJ, wykładowca w Instytucie Kulturoznawstwa Akademii Ignatianum w Krakowie. Główne zainteresowania: literatura judaizmu intertestamentalnego, historia i teologia wczesnego chrześcijaństwa, chrześcijańska literatura apokryficzna, antropologia kulturowa (a zwłaszcza możliwości jej zastosowania do poprzednio wymienionych dziedzin), języki starożytne. Autor książki „Teoria rekapitulacji Ireneusza z Lyonu w świetle starożytnych koncepcji na temat Adama” (WAM, Kraków 2007) i artykułów m.in. w „Teofilu”, „Studia Laurentiana” i „Studia Religiologica”. Mąż, ojciec czterech córek i dwóch synów.