Liturgia jako święta gra (seminarium 06.05.2011)

Od natury symbolu, przechodzimy do natury aktu liturgicznego. Guardini w rozdziale „Liturgia jako święta gra” zastanawia się, jak można uzasadnić zewnętrzną postać kultu, tak bardzo rozbudowaną, a przy tym uregulowaną wieloma normami i zasadami.

Dzisiaj argumentem w dyskusji na temat reform często staje się zbędność/niezbędność, konieczność/nadmiarowość elementów, dlatego warto gruntownie kwestię tę przemyśleć. Temat tego, co dla obrzędów jest istotowe, konieczne dla ich godziwości i ważności, mamy, jako katolicy, raczej oswojony. Potrzebna jest jednak także refleksja nad tym, co przygodne i niedające się wpisać w żaden utylitarny rachunek. Spróbujmy zatem uczynić to z niemieckim teologiem:

Poważnie usposobione natury, które są całkowicie nastawione na poznanie prawdy, które we wszystkim widzą zadanie moralne, wszędzie szukają celowości, napotykają łatwo w liturgii na swoistą trudność. Liturgia przedstawia się im często jako coś bezcelowego, jako zbędna ceremonia, jako niepotrzebny, zawikłany, sztuczny twór. Gorszą się oni zwłaszcza tym, że liturgia z taką męczącą dokładnością podaje przepisy odnośnie tego, co się ma dziać teraz, a co potem, co po lewej stronie, a co po prawej, co cicho, a co głośno. Po co to wszystko? To, co istotne we Mszy św. — złożenie ofiary i Boska uczta — może się dokonać tak prosto, po co to wielkie rozbudowanie rytu służby Bożej? Koniecznych poświęceń można by dokonywać kilkoma słowami, sakramentów można by udzielać całkowicie prosto — po co więc te wszystkie modlitwy i zwyczaje? Naturom tego rodzaju liturgia przedstawia się często jako coś w rodzaju aktorstwa i teatru.

Jak się okazuje, nie tylko poważnie usposobione natury mają wątpliwości co do zasadności takiego nadmiaru w liturgii. Dotyczy to także tych, którzy „racjami duszpasterskimi” chcieliby uzasadnić upraszczanie form do granic konieczności. Nie trzeba tu być „nastawionym na poznanie prawdy” – wystarczy za to być przesiąkniętym duchem naszej zachodniej cywilizacji, w której czas jest dobrem bardzo trudno i niechętnie odstępowalnym, a działaniami rządzi zasada ekonomii i efektywności.

Wobec tych zjawisk liturgia jest czymś radykalnie innym – tym trudniejszym do przyjęcia, że uobecniających się w niej tajemnic nie widzimy, jednocześnie mając dosyć duży wpływ na to, jaką formę zastosujemy. Istnieje więc pokusa ograniczenia się do tego, co istotowo konieczne. W liturgii występuje wiele powtórzeń, ozdobników, retoryki (która jest bardzo charakterystyczna dla tradycji rzymskiej). Trzeba tutaj podkreślić, że dla większości chrześcijan doświadczenie liturgii jest odmienne niż Guardiniego – forma nadzwyczajna rytu obfituje w takie momenty znacznie bardziej niż zwyczajna. Jednak nawet mimo to każdy może dostrzec różnicę między „Mszą ekspresową” a celebrowaną w pełnym tego słowa znaczeniu.

Pytania pierwsze stawia jasno sam Guardini: po co to wszystko – cała wartość dodana liturgii?

Nie jest ona jakimś środkiem używanym dla osiągnięcia określonego skutku, ale — przynajmniej do pewnego stopnia — jest celem sama dla siebie. Nie jest też ona przejściem do celu leżącego poza nią, lecz światem życia zawartym w niej samej. To jest ważne. Jeśli się to przeoczy, wtedy będzie się usiłowało znaleźć w liturgii różnego rodzaju aspekty wychowawcze, które wprawdzie mogą w niej jakoś tkwić, ale nie są istotne.

Dokładnie biorąc, liturgia już dlatego nie może mieć żadnego „celu", ponieważ istnieje ona nie ze względu na człowieka, ale ze względu na Boga. W liturgii człowiek patrzy nie na samego siebie, ale na Boga; spojrzenie skierowane jest na Boga. Powinien w niej człowiek nie wychowywać siebie, ale kontemplować Bożą chwałę.

Sens liturgii jest ten, by dusza była przed Bogiem, by się przed Nim wylewała, by żyła Jego życiem w świętym świecie Bożych Rzeczywistości, Prawd, Tajemnic i Znaków, a przez to posiadała swoje własne, prawdziwe, rzeczywiste życie.

Pojęcie „celu”, którego używa Guardini, wzbudziło podczas seminarium sporo kontrowersji. Można przecież, i należy, chcieć uświęcenia, które ma miejsce w liturgii. Można także – i powinno się – pragnąć oddawania chwały Ojcu. Oba „cele”, jak to określa Sobór Watykański II, dokonują się w liturgii. Dlatego zaproponowaliśmy na to miejsce słowo „interes” (co odpowiada też pojęciom stosowanym przez Johana Huizingę w Homo ludens, do którego odwołuje się Guardini). Działanie liturgiczne jest bezinteresowne w tym znaczeniu, że może przynieść owoce, które są darem dobrowolnej łaski Boga, natomiast nie stanowi procesu wytwarzającego jakieś dobro w sposób konieczny. Od liturgii nie należy wymagać rezultatu, „produktu”, ale oddać się jej i powierzyć.

W szczególności nie powinna mieć ona charakteru wychowawczego (a ściślej, że elementy takie powinny być najwyżej drugorzędne). Liturgia nie jest ćwiczeniem duchowym. Bo to nie my dokonujemy w niej przemiany.

Pytania drugie: co jest celem liturgii, a co interesem? Jakie mogą być ludzkie interesy, które skłaniają do uczestnictwa w liturgii? Przykładowo: czy takim interesem może być intencja, z którą ofiarowujemy Mszę św.?

Prowadzić grę przed Bogiem, nie stwarzać dzieła sztuki, lecz być nim, to jest najgłębszy sens liturgii. Stąd również bierze się w niej wzniosłe pomieszanie głębokiej powagi i Boskiej radości.

To, że liturgia tak starannie, i rygorystycznie określa w tysiącach przepisów, jakie słowa, gesty, kolory, szaty, sprzęty powinny być użyte, zrozumie tylko ten, kto zdolny jest do poważnego potraktowania sztuki i zabawy. Czy widziałeś kiedy, z jaką powagą dzieci ustawiają reguły dla swojej gry, jak ma się odbywać taniec, jak wszyscy muszą trzymać ręce, co oznacza ten kijek, a co tamto drzewo? To jest głupie tylko dla tego, kto nie dostrzega sensu ten zabawy i kto zawsze chce szukać usprawiedliwienia dla jakiejś czynności w konkretnych celach. A czy czytałeś kiedy, a może sam doświadczyłeś, z jaką cierpką powagą artysta żyje w służbie sztuki? Jak on cierpi pod brzemieniem „słowa"? Jaką wymagającą władczynią jest dla niego forma? A to wszystko dla czegoś, co nie ma żadnego celu! Nie, doprawdy, z celami sztuka nie ma nic wspólnego. Bo faktycznie, czy uwierzy ktoś rzeczywiście w to, że artysta wziąłby na siebie tysiące wzruszeń i całą palącą potrzebę tworzenia, jeśli by przez swoje dzieło nie chciał osiągnąć niczego więcej poza dawaniem widzowi czy czytelnikowi jakiejś nauki moralnej, którą równie dobrze mógłby wypowiedzieć w paru, nie wymagających trudu zdaniach, albo w paru przykładach wziętych z historii, lub też w kilku trafnie wybranych przeźroczach? O nie! Być artystą, to znaczy walczyć o znalezienie sposobu myślenia ukrytego życia po to, aby ono mogło być wyrażone. I nic poza tym. Ale to naprawdę bardzo wiele! To jest odbicie Boskiego dzieła stworzenia, o którym Jest napisane, że rzeczy zostały stworzone po to, aby były, ut sint.

Uczestniczyć w liturgii prawdziwie („aktywnie i czynnie”?) oznacza: być trochę jak dziecko i artysta. Na charakterystyce tych dwóch postaci Guardini opiera swoją metaforę gry, która jest „pomieszaniem głębokiej powagi i Boskiej radości”. Gra nie jest związana z żadnym interesem, ale spotykają się w niej róże cele. Nie jest procesem technologicznym, ponieważ w punkcie wyjścia nie można określić, jakie będzie zakończenie i jakie kroki do niego prowadzą. W ramach gry ma miejsce niepowtarzalna interakcja z zastanym „polem” i współuczestnikami. Każdy wchodzi w nią dobrowolnie, a nie dla „wychowania” albo zaplanowanego i koniecznego zysku, ale w trakcie pojawiają się zasady i reguły, które nie tyle zobowiązują przede wszystkim dlatego, że ich przestrzeganie jest warunkiem pozostawania w tej samej grze, co współuczestnicy – a więc cel reguł nie jest prawny, ale „wspólnotowy”.

Liturgika po Guardinim chętnie korzystała z metafory gry – wspomnieć należy tutaj na przykład kard. Josepha Ratzingera. Oczywiście, każda metafora ma to do siebie, że eksponuje jedne znaczenia, a ukrywa inne. Dlatego szczególnie ciekawe wydają mi się ograniczenia takiego ujmowania liturgii i to, w jakim stopniu pokrywa się ono z innymi metaforami, czyli np. „służby”, „uczty”, „ofiary”, „święta”, „wtajemniczenia” czy „wykonywania nakazu prawa” (zaznaczam, że chodzi mi o poziom dyskursu, nie metafizyki – tego, czym Msza jest naprawdę). W szczególności dla „gry” nie jest jasne, jak uzasadnić to, że w liturgii zasady są „naddane” – raczej eksponuje ona to, że są one tworzone przez samych uczestników w trakcie samej gry.

Drugą rzeczą wartą podkreślenia jest brak odniesienia do niedoskonałości człowieka. Uczestnictwo w liturgii w jej ziemskim kształcie nie jest po prostu swobodnym aktem ekspresji i czasem wiąże się z wielkim trudem. Gdy o tym zapominamy, nie chcemy przyjmować jej z tym „balastem” (który tak naprawdę jest obciążeniem naszej natury, nie zaś samej liturgii), natomiast projektujemy ją na obraz i podobieństwo naszej potrzeby nieskrępowanej gry. Oddając sprawiedliwość Guardiniemu należy podkreślić, że z pewnością nie chciałby on wyciągać tak „wygodnickich” wniosków (zwłaszcza w kontekście całości tekstu). Chodzi mu raczej o to, by ukazać liturgię w perspektywie eschatologicznej, a za swojego dyskursywnego przeciwnika obiera tendencje do skolonizowania kultu Bożego przez cele „praktyczne” (włączając to praktykę życia duchowego).

Podsumowując, myślenie w kategoriach gry ma swoje zalety i wady. Jednak z pewnością rzeczą wartą zachowania jest uczestnictwo w liturgii z poczuciem bycia po trosze i dzieckiem, i artystą.

Michał Koza


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także