Kilka gorzkich słów o pewnych badaniach

Ja tym razem (jak nigdy) w temacie społeczno-obyczajowym. W dzienniku "Polska" sprzed paru dni można przeczytać artykuł relacjonujący wyniki ośmioletnich badań naukowców z University of Denver opublikowanych w "Journal of Personality and Social Psychology", a dotyczących wpływu posiadania potomstwa na pożycie małżeńskie. Że zacytuję: "Wniosek z naszego badania jest taki, że posiadanie dziecka niszczy związek" (prof. Brian Doss). No, ręce, nogi i... i wszystko opada! 

Na wstępie, kierując się metodologiczną poprawnością chciałbym zaznaczyć, że temat znam nawet nie z samego artykułu, ale z jego obszernego streszczenia zawartego w Internetowym Dzieniku Katolickim. Streszczenie nie wygląda na tendencyjne, ale zawsze ktoś, kto lepiej zna temat, może moje tu dywagacje sfalsyfikować. Zapraszam.

Badania miały polegać na tym, że wzięto 218 par, w tym 134 posiadające i wychowujące dzieci a 86 bezdzietnych i, jak wnioskuję z tekstu, zadano im pytania m.in. o to, co negatywnie wpływa na ich życie intymne. Jak pisze autorka artykułu: "Okazało się, że wpływ potomstwa na związek jest porażający: dziewięć na dziesięć par winą za pogorszenie się jakości życia erotycznego obarcza swoich synów i córki." Koordynator badań, prof. Scott Stanley, stwierdza, że o ile pewna “utrata zapału” w kontaktach intymnych pojawia się również w przypadku małżeństw bezdzietnych, to u tych, które mają dzieci dochodzi do tego dużo szybciej. Naukowcy łaskawie twierdzą jednak, że “wpływ dzieci na małżeństwo nie jest wyłącznie szkodliwy” (!). Najtrudniej jest w pierwszych latach, kiedy dziecko jest jeszcze całkowicie zależne od rodziców, ale potem, kiedy podrośnie(ą), jest (są) czynnikiem cementującym związek, zapobiegającym rozwodom czy utracie wspólnych zainteresowań. Szczęśliwie prof. Stanley “odradza parom spodziewającym się dziecka wyciągać z jego badań daleko idące wnioski [8 lat, takie sobie badanka dla sportu – T.D.] – Są różne rodzaje szczęścia. Dla niektórych najważniejsze jest pożądanie, ale inni budują swoją radość na stabilnym życiu rodzinnym. A tego wymiaru szczęścia nasze studium nie obejmuje – konkluduje naukowiec.”
No cóż, krytyk (czyli ja) nie wykaże się chyba wielką przenikliwością jeśli zada mniej lub bardziej retoryczne pytanie: Który z koncernów farmaceutycznych produkujących środki antykoncepcyjne te badania sfinansował? A raczej może nie tyle same badania, ile ich puszczoną w mediach interpretację. Cóż to bowiem za naukowy język: “niszczy związek”, “porażający wpływ”? Gdzie tu niezbędny dystans? Do tego, żeby stwierdzić, że pojawienie się dzieci wpływa na pożycie małżeńskie nie trzeba przecież ośmiu lat badań! Bardzo znaczące jest to, że owi naukowcy swoje interpretacje ustawiają dokładnie na tej samej subiektywnej linii, co ich respondenci, którzy w przeważającej części WINIĄ swoje dzieci za pogorszenie jakości swojego życia seksualnego. Mówią oni: od kiedy urodziło się nasze dziecko mamy gorszy seks, jest nam z tym źle, nasz związek zaczyna się sypać, to jego wina. A badacze wyciągają z tego zasadniczo tautologiczny wniosek, że dzieci rujnują związki. A zatem, czy możemy powiedzieć, że w jakikolwiek głębszy sposób zinterpretowali odpowiedzi badanych osób? I czy są bezstronni?
Pomimo mojego młodego wieku (29 lat), jeśli chodzi o podejście naukowe czuję się spadkobiercą starej szkoły. Ci spośród moich wykładowców, którzy wywarli największy wpływ na moje myślenie są, nie ukrywam, pozytywistycznymi i ewolucjonistycznymi redukcjonistami, ale cokolwiek złego można powiedzieć o takim scjentystycznym podejściu, to jest ono świadome swoich ograniczeń i charakteryzuje się intelektualną uczciwością. Z kolei mój promotor jest urodzonym w latach 30-tych mediewistą i pewnie nigdy nie odwdzięcze mu się za przekazywany nieledwie mimochodem tradycyjny naukowy rygoryzm. To właśnie od niego, jak też od mojego “patrologicznego” mistrza, o. Henryka Pietrasa SI, nauczyłem się, że badając jakiekolwiek kwestie trzeba postawić sobie, w miarę możliwości, wszystkie możliwe pytania, przemyśleć wiele alternatywnych rozwiązań i poddać je, choćby roboczo, jak najsurowszej weryfikacji.
W tej jedynej słusznej (he, he) optyce wyniki i interpretacje badań naukowców z University of Denver są jakąś parodią. Nie wygląda bowiem, żeby zadali oni sobie trud poszukania uwarunkowań odpowiedzi swoich respondentów. A kilka przynajmniej pytań nasuwa się tu od razu: Jaki jest charakter tych związków, skoro wpływ, jaki na ich pożycie intymne wywierają dzieci, jest przez nie postrzegany jako rujnujący? Jak ci ludzie rozumieją swoją własną relację i na czym opierają swoje bycie razem? Jak wygląda ich wewnątrzzwiązkowa komunikacja? W jakim stopniu są oni w stanie artykułować i przekazywać sobie nawzajem swoje uczucia, lęki, zmęczenie, chęci czy niechęci? Czy akceptują siebie nawzajem takimi, jakimi są, wraz z cyklicznością kobiety i linearnością mężczyzny (obiema odpowiednio zagmatwanymi i wzajemnie hermetycznymi)?
Czy badacze, pisząc o ruinie związków wzięli pod uwagę inne parametry niż tylko zadowolenie czy niezadowolenie z seksu (przecież seks w relacji dwojga ludzi nie jest rzeczywistością odizolowaną od całej reszty)? Nie wiem. Ale z  jednej strony wydaje się, że formuują swoje wnioski w paradygmacie wyłącznie behawiorystycznym, żeby nie powiedzieć: etologicznym (akcja-reakcja), a z drugiej biorą bezkrytycznie za dobrą monetę autointerpretacje tych biedaków, ktorych beztroską łóżkową radość zniweczył, owszem czasem słodki, ale przede wszystkim absorbujący dzieciak. Trudno oprzeć się wrażeniu, że interpretatorzy dzielą z badanymi to samo nieprzekraczalne antynomiczne przekonanie: dobry (czyli wolny i niczym nie zakłócany) seks = dobry związek; zły (czyli ograniczony i zakłócany) seks = zły i rozpadający się związek. Wizja jednostronna i piekielnie ograniczona, której wpływ na naukową bezstronność można ocenić raczej negatywnie (to eufemizm). No cóż, trzeba pamiętać, że mówimy tutaj o naukach społecznych w wydaniu amerykańskim, więc może przykładanie do nich starych standardów nauki europejskiej jest bezcelowe.
Nie chcąc popadać w kaznodziejski ton mogę tylko powiedzieć, że jako mężowi i ojcu trójki dzieci, który w dodatku nie odczuł ich niszczycielskiego wpływu na relację z żoną i naszą wzajemną miłość, pozostaje jedynie litować się nad wszystkimi, którzy mierzą jakość związku natężeniem orgazmu (przepraszam za dosadność). Gorsza strona mojej natury sprawia, że jest to litość nieco pogardliwa. Natomiast jeśli chodzi o zwanych naukowców, to siedzący w mojej głowie cynik wciąż pyta: Kto za to zapłacił? I ile?

Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Tomasz Dekert

Tomasz Dekert na Liturgia.pl

Urodzony w 1979 r., doktor religioznawstwa UJ, wykładowca w Instytucie Kulturoznawstwa Akademii Ignatianum w Krakowie. Główne zainteresowania: literatura judaizmu intertestamentalnego, historia i teologia wczesnego chrześcijaństwa, chrześcijańska literatura apokryficzna, antropologia kulturowa (a zwłaszcza możliwości jej zastosowania do poprzednio wymienionych dziedzin), języki starożytne. Autor książki „Teoria rekapitulacji Ireneusza z Lyonu w świetle starożytnych koncepcji na temat Adama” (WAM, Kraków 2007) i artykułów m.in. w „Teofilu”, „Studia Laurentiana” i „Studia Religiologica”. Mąż, ojciec czterech córek i dwóch synów.