Dziennik jarosławski IV

Trudno mi pisać o wczorajszym koncercie. Mogę powiedzieć, że bardzo mi się podobał, ale moje wrażenia i skojarzenia pozostają w stanie magmy, być może przez pewną obcość tej muzyki, która była muzyką turecką.

Turecką, ale polską. Przynajmniej o tyle, o ile jej autor był Polakiem. W tym roku upływa (tudzież upłynęła?) czterechsetletnia rocznica urodzin Wojciecha Bobowskiego, który w wieku ok. dwudziestu sześciu lat został porwany przez Tatarów, a potem sprzedany na dwór sułtana. Z chrześcijaństwa (prawdopodobnie kalwińskiego) przeszedł na islam – można podejrzewać, że została mu złożona propozycja nie do odrzucenia, choć wszystko wskazuje na to, że ostatecznie stał się żarliwym muzułmaninem, był nawet derwiszem – i już do końca życia pozostawał w służbie kolejnych sułtanów, najpierw jako muzyk i tłumacz (znał siedemnaście języków, włącznie z greką i hebrajskim!), a potem również dyplomatą. Zajmował się też przekładami – m.in. przetłumaczył na turecki całą Biblię, pisał też, po łacinie i francusku, dzieła m.in. na temat islamu na użytek odbiorców zachodnich. On to właśnie był autorem kompozycji, które wczoraj słyszeliśmy.

Wyszliśmy z koncertu w czasie bisów chcąc dotrzeć wcześniej do kościoła św. Mikołaja, w której mieliśmy odprawić wigilię. Po drodze jednak wywiązała się dyskusja, niedokończona z braku czasu, na temat, raz w ogóle organizowania koncertów w kościołach, a dwa, koncertów sakralnej muzyki niechrześcijańskich tradycji religijnych. Ja nie odczuwam tu niestosowności ani profanacji, nie mówiąc o bluźnierstwie (to słowo w dyskusji nie padło). Ale myślę, że uzasadnianie tego przekracza ramy tej mojej krótkiej relacji.

Mówiąc o wigilii chcę zacząć od rzeczy może trywialnej, ale niezmiernie ważnej. Porównując celebrację zeszłoroczną i tegoroczną wydaje mi się, że śpiewamy coraz lepiej (oczywiście pisząc „my“ mam na myśli tych, którzy dopiero się uczą). Niewątpliwa to zasługa Marcina Szczycińskiego i Roberta Pożarskiego oraz ich bezpośrednich uczniów i współpracowników. Aktualnie jest to liturgia, w której laik-miłośnik, taki jak ja, może się bezpiecznie zanurzyć, która nie zgrzyta, nie rozłazi się w szwach, która samą sobą generuje stan modlitwy.

Miałem zaszczyt odśpiewać w ulubionym tonie historycznym capitula w czasie nieszporów i laudesów. W okolicach drugiego nokturnu przyszedł kryzys, który postanowiłem rozwiązać dając sobie chwilę wytchnienia od śpiewu. Po półgodzinie wszystko już grało.

Straciłem poczucie czasu. Wykasował je niesłychanie intensywny rytuał, angażujący całe ciało, zmysły (pojawiło się kadzidło) no i głos oczywiście. Doświadczenie duchowe, ale via ciało; to zakotwiczenie cielesne było tutaj kluczowe. Rozkosz formy. Odkryłem na nowo dla siebie głęboki pokłon na Gloria Patri et Filio: Ireneusz z Lyonu rdzeń transgresji aniołów i ludzi upatrywał w zaprzeczeniu przez nich właściwego im miejsca w relacji do Boga. Ten pokłon na sposób rytualny przywraca nam stan sprzed grzechu. Rytualna apokatastaza.

Wigilia kończyła się Mszą w formie nadzwyczajnej. Zabrzmi to może absurdalnie, a w każdym razie bardzo subiektywistycznie, ale ten sposób celebracji, jaki zaistniał w nocy był bliski mojemu wymarzonemu.

Jedyne czego mi zabrakło to czytań po polsku, które mogły się tam spokojnie znaleźć. A to, czego było za dużo to sztywność zachowań niektórych spośród ministrantów (nie wszystkich!). Mam nadzieję, że nie obrażą się za tę uwagę, ale zachowywali się w sposób, który, używając frazy pratchettowskiej, wycisnąłby łzy szczęścia z oczu najbardziej nawet psychotycznego instruktora musztry. Coś co mogło (i aby oddać sprawiedliwość – momentami było) dostojnym sakralnym tańcem, sprawiało czasem wrażenie marsza cyborgów. A przecież sama forma rytu tego nie wymaga!

To były jednak drobiazgi. Wyszedłem z kościoła szczęśliwy, z poczuciem pełni.

Pójście spać w okolicach 4.30 nie sprzyjało punktualnemu trafieniu na śniadanie. Reszta dnia upłynęła na pracy, jedzeniu i rozmowach, m.in. z Piotrem Kaznowskim. Do jednej z ostatnich będę chciał potem wrócić, bo wnioski Piotra po uczestniczeniu w tej dominikańskiej wigilii (i w ogóle litugii godzin) są niezmiernie ciekawe. Tymczasem jednak zbliża się koncert, na którym Sirin będzie wyśpiewywał dramat o Ananiaszu, Azariaszu i Michaelu w piecu ognistym, lecę więc zająć miejsce.

 


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Tomasz Dekert

Tomasz Dekert na Liturgia.pl

Urodzony w 1979 r., doktor religioznawstwa UJ, wykładowca w Instytucie Kulturoznawstwa Akademii Ignatianum w Krakowie. Główne zainteresowania: literatura judaizmu intertestamentalnego, historia i teologia wczesnego chrześcijaństwa, chrześcijańska literatura apokryficzna, antropologia kulturowa (a zwłaszcza możliwości jej zastosowania do poprzednio wymienionych dziedzin), języki starożytne. Autor książki „Teoria rekapitulacji Ireneusza z Lyonu w świetle starożytnych koncepcji na temat Adama” (WAM, Kraków 2007) i artykułów m.in. w „Teofilu”, „Studia Laurentiana” i „Studia Religiologica”. Mąż, ojciec czterech córek i dwóch synów.