Wołające przepaście (III b)

Głębia do głębin woła
Do głosu wodospadów Twoich
Ps 42,8a

Gdy wody zamknęły się nade mną, moje stopy straciły oparcie, lecz mimo to nie przewróciłem się. Stałem nadal w nurtach Jordanu, ale jednocześnie unosiłem się w Przedwiecznych Głębinach i nie wiedziałem gdzie jest góra, a gdzie dół. Tam, w nurtach Jordanu, znalazłem się na granicy światów, we wnętrzu Wód, jak dziecko zamknięte w łonie matki – już gotowe, choć jeszcze nienarodzone; czekające na światło. Tak musiał wyglądać świat zanim Pan wydrążył wody.

I wtedy powrócił strach.

Był jak ciemność, która zapada, kiedy wiatr zgasi płomień świecy; jak wąż, wpełzający ukradkiem do ogrodu i kąsający w piętę; jak szlam, w którym nagle zapadają się stopy. Wzniosła się nade mną, a jej szydzący śmiech rozbrzmiał dookoła.

Kim jesteś? – zapytałem, bezbronny pomiędzy„jestem” a „stałem się”.

Jam jest Przedwieczna Ciemność, jam Otchłań Zapomnienia, jam pierwsza spośród Jego stworzeń. Moja jest twoja ciemność, moja jest twoja rozpacz. Ja jestem bezdrożem, na którym błądzisz; ja jestem otchłanią, w której toniesz!

Głos był wszędzie, osaczał mnie i pętał.

Czego chcesz ode mnie?

Słyszę wołające przepaście, a ty jesteś przepaścią. Słyszę głosy zwątpienia, które echem odbijają się w dolinach twojej rozpaczy. Każdego dnia wołasz mnie i każdego dnia ci odpowiadam. Przyzywasz mnie, więc podążam za tobą. Ja jestem twoim gniewem, ja jestem twoją siłą. Wejdź we mnie, synu przepaści, a pokażę ci ich głębie. Albowiem ja znam ścieżki tajemnej wiedzy.

Ten głos był jak rwący nurt, który zbija z nóg i przewraca w kipiącą topiel. Był głosem podważającym korzenie świata i fundamenty stworzenia. Podobny do burzy zmieniającej łagodne oblicze morza w krainę zniszczenia. A naprzeciw była moja wola. To tak jakby liść próbował sprzeciwiać się huraganowi. Ale gdzieś spoza ryku wzburzonych wód, ponad otchłaniami słyszałem inny Głos, spokojny i pewny. Głos, który znałem; który był jak złota nić, cieńsza niż nić pajęcza i mocniejsza niż gniew topieli: „Nie pokona śmierci. Nie zwróci tego, co zabierze. Nie ma mocy stwarzania. Jest kłamstwem i sprowadza kłamstwo. Zabiera wszystko a daje tylko pustkę. Nie takiej głębi pragniesz. Nie takiej głębi szukasz”.

Wtedy zrozumiałem. Gdzieś wewnątrz ciemności ukryte było światło. Gdzieś wewnątrz śmierci była droga prowadząca ku życiu. Nawet w dolinach, na których spoczął cień śmierci jest On; a za zasłoną milczenia – nigdy niemilknący śpiew.

Panie! Władco Izraela! – zawołałem. – Ty, który krążysz nad nieskończonymi, nad niezgłębionymi przepaściami; Ty, który z wnętrza ciemności dobywasz światło, przybądź, aby mnie ocalić! Spójrz! Wody przyszły ku mnie, sięgają po ducha życia, którego otrzymałem od Ciebie, Panie. Grożą memu istnieniu! Wpadłem w głębiny nicości, gdzie nie żadnego oparcia, żadnego Prawa, żadnego kierunku; tylko szlam, tylko nieukształtowane błoto. Wróciłem w głębokości Wód i nurt ich mnie porywa. Nadaj mi kierunek, Panie! Wyrwij mnie z mułu, stwórz mnie na nowo i nadaj mi kształt! Bym nie był pogrążony, bym nie był martwy. Wyrwij mnie z mocy tych, którzy mnie nienawidzą, tych, którzy pragną mojej wieczystej śmierci! Niech mnie nie porwie nurt, niech nie pożre mnie głębia nieistnienia, niech gardziel czeluści nie zawrze się nade mną!

A potem podniosłem głos i krzyknąłem ku ciemności: Nie ciebie przyzywam! Są głębie światła, w które nie sięga twój mrok, to są przepaście, których pożądam. Odejdź! Nie pragnę niczego od ciebie!

Wtedy wzniosła się nade mną.

Zatem tutaj umrzesz!

I runęła w dół, a wraz z nią wróciły wody. Poczułem jak próbują wedrzeć się do mnie, sięgnąć do wnętrza i odebrać tchnienie. Szarpnąłem się w trwodze. I wówczas tam, na krawędzi życia i śmierci, ponownie usłyszałem Głos. Głos mocny jak skała; Głos, na który można było się wspiąć.

Nie – powiedział – Tutaj się narodzisz.

A potem czyjaś dłoń chwyciła mnie i wydobyła na powierzchnię. I przyszło światło.

 

Wyrwałem się z wody, łapczywie chwytając powietrze, z przerażeniem patrząc na Zanurzającego.

Czy to było naprawdę?

Spojrzał na mnie zagadkowo:

Poznasz prawdę – odpowiedział. – Bo teraz ona, nie wody, będzie cię teraz przyzywać.

Otworzyłem zdumiony usta, ale on potrząsnął głową, wskazał mi brzeg i rzekł:
Ja nie jestem twoim mistrzem. Idź. Twój brat już czeka na ciebie.

Ciągle jeszcze oszołomiony wyszedłem z wody i stanąłem naprzeciw mego brata.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. W oczach mego brata było coś, czego wcześniej w nich nie dostrzegałem. Ale rozpoznałem od razu. Było to piętno, jakie wypala pustkowie. Piętno człowieka, który wyruszył w drogę i nie wie, dokąd ona go doprowadzi. Ale jakkolwiek ma się ona skończyć, on na niej pozostanie. Przeląkłem się. Że jednak przybyłem za późno. Piętno pustkowia było zwykle pierwszym krokiem prowadzącym, wcześniej lub później, do rzymskiego krzyża.

Znaleźliśmy Namaszczonego – powiedział.

A taka pewność brzmiała w jego głosie, że nie mogłem się jej sprzeciwić. Mój brat całe życie słuchał wody. Był zawsze bardzo uważny. A już zaczynałem rozumieć, że można pozostać rybakiem nawet oddalając się od morza. Otchłań nas woła z każdego miejsca. Głębia w nas widzi głębię i woła ku niej nawet ze środka pustyni.

Dlatego nie odpowiedziałem. On też chyba nie spodziewał się odpowiedzi. Odwrócił się i ruszył drogą w górę, ku pustyni. Wiedział, że za nim pójdę. Tak jak wiedział, dlaczego tu przyszedłem. I dlatego, że za nim tutaj przyszedłem, ruszyłem teraz za nim, choć z wielką niechęcią, w górę, ku pustkowiu.

Ubóstwo nie lubi mieszać się z tymi, którzy stoją wyżej od niego. Bowiem, wcześniej czy później, doznaje poniżenia i gorszym się wydaje sobie samemu niż było przed owym, zwykle pozornym wyniesieniem. Dlatego tych, którzy nazywali siebie się Pomazańcami Pańskimi omijałem z daleka. Zbyt kosztowna, a często i bolesna okazywała się ich mądrość. I zbyt łatwo sprowadzali śmierć na ludzi, którzy im towarzyszyli. Żaden Pomazaniec, mieszkaniec pałaców i wysokości, nie pragnął za ucznia kogoś takiego jak my; bo co prosty rybak może mieć wspólnego z mądrością, w jaki sposób przyczynić się do chwały swego mistrza? Mogliśmy być tylko sługami, pogardzanymi przez tych, którzy narodzili się w szlachetniejszych rodzinach.
Dziwiłem się, że mój brat tego nie dostrzega. On, rybak, wolny na przestrzeniach Kinneret, oddaje się w służbę komuś, kto prawdopodobnie nigdy nie widział morza. Cóż miał otrzymać w zamian? Jaką inną przestrzeń zdolną go zaspokoić? Potrząsałem zdumiony głową, ale szedłem za nim, bo byłem mu to winien, bo choć nie potrafiłem ściągnąć go z powrotem chciałem wiedzieć, komu powierzył swoje życie.
Ja sam nigdy nie szukałem mistrza. Byłem rybakiem, synem wody. Niewiele rzeczy poza nią mnie interesowało. Czy mistrz Tory mógłby mi powiedzieć o głębiach to, czego jeszcze nie wiedziałem, albo, czego nie przekazał mi mój ojciec? Czy wypłynie ze mną łodzią, aby nauczyć mnie nieznanej sztuki połowu? Czy nauczy mnie uciszać burzę i wiatr, i wracać cało do brzegu mimo największej nawałnicy? Czy da mi władzę nad otchłanią?

Nie pragnąłem też mądrości. Mądrość dobra jest wieczorem, kiedy zasiada się przy ogniu; wykładnia Prawa cieszy ucho w dzień szabatu. Ale na nic przyda się na rozszalałych burzą falach jeziora, kiedy potrzeba silnych dłoni, doświadczenia i łaskawości Pana. I zbyt wiele przeżyłem tych burz by potrzebować przewodnika w wierze. Poza jedną chwilą ciemności, nigdy nie wątpiłem we wszechmoc Eliona. Powiadają, że rybacy pełni są przesądów. Ale też żaden rybak nie wypłynie na morze nie zadbawszy wcześniej o to, by mógł powrócić. I jeśli wierzy, to wiara będzie dla niego czymś więcej niż tożsamością. Będzie jego ocaleniem, drogą jego powrotu. Z tego powodu prędzej zrezygnuje z połowu niż ją zaniedba, albowiem dzień, w którym by to uczynił mógłby być jego ostatnim.

Cóż, zatem mógłby mi dać Pomazaniec? Przecież tego, czego naprawdę pragnąłem nie mógł mi podarować. Kto bowiem jest w stanie związać śmierć, aby odebrać jej zdobycz?

Czy oczekiwałem Mesjasza? Tak. Jak wszyscy. Był naszą nadzieją i naszym wyzwolicielem, choć różne były nasze wyobrażenia na jego temat; choć spieraliśmy się, co do jego rodu, mocy i pochodzenia. Bo jeśli nawet wielu nie ośmielało się przyznać, co do swojej nadziei, to jednak żaden z prawowiernych synów Izraela nie ośmieliłby się w niego nie wierzyć. Musiałby bowiem wówczas zaprzeczyć, że Izrael jest tym, kim jest – wybrańcem Eliona, źrenicą oka Pańskiego. A gdybyśmy nie byli wybrani, czym różnilibyśmy się od innych ludów? To przecież właśnie dlatego, że byliśmy wybrani Eliona, obiecał nam wyzwolenie i Wyzwoliciela.

Wierzyłem w nasze wybraństwo, dlatego wierzyłem też w przyjście Pomazańca. A jednak niekiedy, w głębinach nocy i głębinach samotności, nachodziły mnie wątpliwości i pytałem siebie, jaki jest sens Jego przyjścia. Od czego miałby nas wyzwalać? Od panowania Rzymian? Ale i Rzym kiedyś sam upadnie jak upadł Egipt, Babilon, Persja czy Grecja. Taki jest los imperiów. I zawsze rodzi się jakieś inne. Miałby nas nim uczynić? Jak jednak uchroniłby je od upadku? Za sprawą niekończących się walk i podbojów? Miałby wprowadzać pokój Pana na sposób Rzymian? Czym wówczas różniłby się od nich? Czy tylko tym, że pochodzi z nas? To nic nie musiało oznaczać. Przecież to nasi rodzimi królowie, chociaż namaszczeni przez proroków i kapłanów Pana, przeprowadzali dzieci nasze przez ogień, w dolinie synów Hinnoma. To nasi królowie potrafili uciskać nas bardziej niż najeźdźcy. Zatem może miałby wyzwolić nas od nich? Od naszej krwi i od naszego ciała? Wyzwolić od nas samych? I sam zapanować nad światem jako władca? Co jednak przyniosłoby Jego panowanie? Choćby był najpotężniejszy w słowach i czynach, większy w nauce niż Mojżesz, w podbojach niż Jozue i Dawid, w mądrości niż Salomon, w świętości niż Eliasz i w wywyższeniu niż Henoch, to przecież my pozostalibyśmy sobą, a natura nasza – skażona. I owa nasza natura wcześniej czy później pociągnęłaby Go w dół, podobnie jak uczyniła z Mojżeszem, Dawidem i Salomonem. Chyba żeby Pan zabrał Go od nas, jak to uczynił z Eliaszem i Henochem. Ale jaki sens miałoby wówczas Jego przyjście?
 


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Agnieszka Myszewska-Dekert

Agnieszka Myszewska-Dekert na Liturgia.pl

Matka pięciorga dzieci. Z wykształcenia pedagog rodziny i katecheta. Pisze artykuły, tworzy opowieści a także chrześcijańskie midrasze. Zafascynowana Pismem Świętym jako żywym Słowem i Przestrzenią w której "żyjemy, poruszamy się i jesteśmy", stara się Je coraz bardziej poznawać i zgłębiać. Publikowała w kwartalniku eSPe i miesięczniku List. Autorka książek: "Modlitwa - nieustanna wymiana miłości" (Kraków, 2001) oraz "Cynamon i Marianna. Baśń inicjacyjna" (Kraków 2015).