Marsze i kontrmarsze sponsorowane przez literkę A

Co może łączyć ateistę z agnostykiem? Trudno mi – nomen omen - uwierzyć, że te postawy są zbliżone. Wydaje mi się, że więcej cech wspólnych mają ateista i fideista niż zagorzały wyznawca agnostycyzmu, który zawzięcie twierdzi, że się nie da i już – nie da się wybrać między wiarą a niewiarą.

 

 

Nie mówię tu oczywiście o lekkiej formie agnostycyzmu, którą można by określić jako apateizm, czyli o postawie ludzi, którzy po prostu nie za bardzo zajmowali się kwestią Boga (i przynajmniej na razie odkładają kwestię Objawienia). Nie mówię o apatycznych apateistach, bo tacy nie wzięliby udziału w marszu ateistów i agnostyków. Do tego trzeba zaangażowania. Żeby wziąć udział w takim przedsięwzięciu i skandować hasła trzeba być do nich przekonanym.

 

A jakie hasła mogą wspólnie głosić ci, którzy uznają, że Boga nie ma, i ci, którzy uważają, że nie da się o jego istnieniu nic pewnego powiedzieć? W ogóle jakie hasła zabrzmią sensownie w imię w dwóch ideologii? Przeciwko czemu mogą protestować? Jeśli Boga nie ma, a ktoś uważa inaczej, to co tu oprotestowywać... Jeśli się nie wie... to już zupełnie nie widzę powodu, by maszerować przeciw wierzącym.

 

Może przeciw „indoktrynacji”, wtłaczającej do głów, że Bóg jest obecny w życiu ludzi? To byłby jakiś wspólny cel tych odmiennych grup. Jednak ateiści przeciwstawialiby mu się z zupełnie innej pozycji niż agnostycy. Cel byłby do pogodzenia jedynie w imię zasady „wróg mojego wroga moim przyjacielem”. W praktyce wygląda to chyba tak, że ateiści i agnostycy nie w imię ideałów wystąpili parę tygodni temu, maszerując ulicami Krakowa, ale przeciwko instytucji Kościoła katolickiego. Uczestników marszu łączy raczej jeszcze inna niż wymienione dotąd, postawa na „a” – antyklerykalizm (czy też 'antyeklezjalizm').

 

Nie mogąc stworzyć razem jakiegoś pozytywnego programu, uczestnicy przemarszu krzyczeli mało poruszające wyobraźnię hasła skupione na bieżączce – dotyczące religii w szkole czy majątku kościelnego i opodatkowania kleru. Hasła to obiegowe, często podobne można usłyszeć od zaangażowanych katolików. Innymi słowy nuda.

 

Ciekawiej było na na nieco innym poziomie – ciekawa była pewna różnorodność uczestników. Ateistów od agnostyków wizualnie rozróżnić się nie dało (bo, jak już zauważyłem, nie te postawy, a antyklerykalizm miał znaczenie dla marszu), ale zaskakująca była obecność dostojnych profesorów na hucpiarskim tle paru młodszych uczestników z ich krzykliwymi zachowaniami (no cóż – wróg mojego wroga...).

 

Wśród drugiej kategorii najbarwniejszą postacią był z pewnością człowiek-motyl. Jak można przypuszczać swym strojem nawiązujący do pewnego artysty, który w Łodzi zakłócał przebieg procesji Bożego Ciała aż w końcu, za którymś razem, zainteresowały się jego działaniami media i nagłośniły, że pląsał w komicznym przebraniu wśród modlących się, co – jak nagłaśniające to media określiły – obrażało uczucia religijne wiernych idących w procesji.

 

Krakowski człowiek-motyl, też co prawda idący w procesji, ale raczej niewiernych niż wiernych, nie mógł zrobić odpowiedniego wrażenia – nie ma groteski bez silnego kontrastu, nie mógł się spełnić bez ludzi wierzących. (Choć znakomicie wzmacniał groteskowość inicjatywy, w której sam uczestniczył). Człowiek-motyl musiał mieć z czego zakpić.

 

I wydawało się, że okazja nadarzyła się na sam koniec, gdy marsz ateistów i agnostyków dotarł do końca peregrynacji – na krakowski Rynek, a tam spotkał inną grupę spod znaku literki „a” - aktywistów katolickich. Młodzież pijarską, która śpiewała swoje piosenki a po jakimś czasie przekrzykiwała grupkę antyklerykałów. Wzięli się na próbę gardeł i równie donośnie i również z bębenkami wykrzykiwali te same hasła, tylko odwrócone. Ktoś, kto nie rozpoznałby słów, miałby właściwie problem z ustaleniem kto jaką opcję reprezentuje.

 

I na tle katolickiego tłumu krakowski motyl zaczął pląsać, za wzór biorąc motyla łódzkiego, który tyle zamieszania wywołał i oburzenia wzbudził, który rozsierdził kler do tego stopnia, że księża zainteresowali prokuraturę delikwentem. Łódzkiego motyla niejeden ozwał wręcz bluźniercą. I krakowski chciał powtórzyć efekt, poruszenie. Nie jego wina, że mu się nie udało. Myślał, że sytuacja jest analogiczna – katolicy wyszli na ulice, by głosić swą wiarę i śpiewać pieśni (o) Bogu i że wystarczy tylko ich skontrować – odebrać powagę, zrobić coś głupiego.

 

Tymczasem podczas procesji Bożego Ciała motyl wyróżniał się, budził niesmak. A w Krakowie – wpasował się w religijne otoczenie. Gdy przeszedł na stronę, gdzie bawili się katolicy i podrygiwał do akompaniowanych gitarą piosenek, nie tylko nie wywołał sensacji, ale zdawał się być jednym z grupy młodych katolickich aktywistów, którzy chcą całemu światu ukazać radosną twarz chrześcijaństwa.

Co może łączyć ateistę z agnostykiem? Trudno mi – nomen omen – uwierzyć, że te postawy są zbliżone. Wydaje mi się, że więcej cech wspólnych mają ateista i fideista niż zagorzały wyznawca agnostycyzmu, który zawzięcie twierdzi, że się nie da i już – nie da się wybrać między wiarą a niewiarą.

 

 

Nie mówię tu oczywiście o lekkiej formie agnostycyzmu, którą można by określić jako apateizm, czyli o postawie ludzi, którzy po prostu nie za bardzo zajmowali się kwestią Boga (i przynajmniej na razie odkładają kwestię Objawienia). Nie mówię o apatycznych apateistach, bo tacy nie wzięliby udziału w marszu ateistów i agnostyków. Do tego trzeba zaangażowania. Żeby wziąć udział w takim przedsięwzięciu i skandować hasła trzeba być do nich przekonanym.

 

A jakie hasła mogą wspólnie głosić ci, którzy uznają, że Boga nie ma, i ci, którzy uważają, że nie da się o jego istnieniu nic pewnego powiedzieć? W ogóle jakie hasła zabrzmią sensownie w imię w dwóch ideologii? Przeciwko czemu mogą protestować? Jeśli Boga nie ma, a ktoś uważa inaczej, to co tu oprotestowywać… Jeśli się nie wie… to już zupełnie nie widzę powodu, by maszerować przeciw wierzącym.

 

Może przeciw „indoktrynacji”, wtłaczającej do głów, że Bóg jest obecny w życiu ludzi? To byłby jakiś wspólny cel tych odmiennych grup. Jednak ateiści przeciwstawialiby mu się z zupełnie innej pozycji niż agnostycy. Cel byłby do pogodzenia jedynie w imię zasady „wróg mojego wroga moim przyjacielem”. W praktyce wygląda to chyba tak, że ateiści i agnostycy nie w imię ideałów wystąpili parę tygodni temu, maszerując ulicami Krakowa, ale przeciwko instytucji Kościoła katolickiego. Uczestników marszu łączy raczej jeszcze inna niż wymienione dotąd, postawa na „a” – antyklerykalizm (czy też 'antyeklezjalizm’).

 

Nie mogąc stworzyć razem jakiegoś pozytywnego programu, uczestnicy przemarszu krzyczeli mało poruszające wyobraźnię hasła skupione na bieżączce – dotyczące religii w szkole czy majątku kościelnego i opodatkowania kleru. Hasła to obiegowe, często podobne można usłyszeć od zaangażowanych katolików. Innymi słowy nuda.

 

Ciekawiej było na na nieco innym poziomie – ciekawa była pewna różnorodność uczestników. Ateistów od agnostyków wizualnie rozróżnić się nie dało (bo, jak już zauważyłem, nie te postawy, a antyklerykalizm miał znaczenie dla marszu), ale zaskakująca była obecność dostojnych profesorów na hucpiarskim tle paru młodszych uczestników z ich krzykliwymi zachowaniami (no cóż – wróg mojego wroga…).

 

Wśród drugiej kategorii najbarwniejszą postacią był z pewnością człowiek-motyl. Jak można przypuszczać swym strojem nawiązujący do pewnego artysty, który w Łodzi zakłócał przebieg procesji Bożego Ciała aż w końcu, za którymś razem, zainteresowały się jego działaniami media i nagłośniły, że pląsał w komicznym przebraniu wśród modlących się, co – jak nagłaśniające to media określiły – obrażało uczucia religijne wiernych idących w procesji.

 

Krakowski człowiek-motyl, też co prawda idący w procesji, ale raczej niewiernych niż wiernych, nie mógł zrobić odpowiedniego wrażenia – nie ma groteski bez silnego kontrastu, nie mógł się spełnić bez ludzi wierzących. (Choć znakomicie wzmacniał groteskowość inicjatywy, w której sam uczestniczył). Człowiek-motyl musiał mieć z czego zakpić.

 

I wydawało się, że okazja nadarzyła się na sam koniec, gdy marsz ateistów i agnostyków dotarł do końca peregrynacji – na krakowski Rynek, a tam spotkał inną grupę spod znaku literki „a” – aktywistów katolickich. Młodzież pijarską, która śpiewała swoje piosenki a po jakimś czasie przekrzykiwała grupkę antyklerykałów. Wzięli się na próbę gardeł i równie donośnie i również z bębenkami wykrzykiwali te same hasła, tylko odwrócone. Ktoś, kto nie rozpoznałby słów, miałby właściwie problem z ustaleniem kto jaką opcję reprezentuje.

 

I na tle katolickiego tłumu krakowski motyl zaczął pląsać, za wzór biorąc motyla łódzkiego, który tyle zamieszania wywołał i oburzenia wzbudził, który rozsierdził kler do tego stopnia, że księża zainteresowali prokuraturę delikwentem. Łódzkiego motyla niejeden ozwał wręcz bluźniercą. I krakowski chciał powtórzyć efekt, poruszenie. Nie jego wina, że mu się nie udało. Myślał, że sytuacja jest analogiczna – katolicy wyszli na ulice, by głosić swą wiarę i śpiewać pieśni (o) Bogu i że wystarczy tylko ich skontrować – odebrać powagę, zrobić coś głupiego.

 

Tymczasem podczas procesji Bożego Ciała motyl wyróżniał się, budził niesmak. A w Krakowie – wpasował się w religijne otoczenie. Gdy przeszedł na stronę, gdzie bawili się katolicy i podrygiwał do akompaniowanych gitarą piosenek, nie tylko nie wywołał sensacji, ale zdawał się być jednym z grupy młodych katolickich aktywistów, którzy chcą całemu światu ukazać radosną twarz chrześcijaństwa.


Wpisy blogowe i komentarze użytkowników wyrażają osobiste poglądy autorów. Ich opinii nie należy utożsamiać z poglądami redakcji serwisu Liturgia.pl ani Wydawcy serwisu, Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.

Zobacz także

Michał Buczkowski

Michał Buczkowski na Liturgia.pl

Katolik, mąż, ojciec, Polak, dziennikarz i tak dalej.